Styczeń 2021

Miesiąc po niszczycielskim trzęsieniu ziemi w Chorwacji nadal pojawiają się tam duże zapadliska

Miesiąc po najpotężniejszym trzęsieniu ziemi w historii Chorwacji, które miało siłę aż 6,4 stopni w skali Richtera, mieszkańcy wciąż doswiadczają jego skutków. Nękają ich szczególnie pojawiające się powszechnie leje krasowe.

 

Epicentrum wstrząsu sejsmicznego z 29 grudnia 2020 roku, znajdowało się w okolicy miejscowości Petrinja. To właśnie w jej pobliżu nadal pojawiają się duże kratery.

 

Liczne zapadliska zanotowano we wsi Mechenchani, położonej około 25 km od epicentrum. Od czasu trzęsienia ziemi zarejestrowano w tej okolicy tysiące wstrząsów wtórnych, a każdego dnia odkrywane są nowe uszkodzenia gruntu.

 

Niektóre zapadliska mają po kilka metrów szerokości, największe do 30 metrów i więcej. Największy krater ma około 15 m głębokości, ale większość takich dołów jest obecnie wypełniona wodą, co utrudnia oszacowanie ich głębokości.

 

Istniejące zapadliska wciąż się rozrastają, a każdego dnia w okolicy otwierają się nowe. Niektóre z dołów znajdują się tak blisko domów, że istnieje obawa, że ​​niektóre z nich mogą zapaść się w ziemię.

 

Według lokalnych mieszkańców kratery zaczęły pojawiać się 2 dni przed głównym wstrząsem, ale 29 grudnia ich liczba gwałtownie wzrosła. 10 dni po trzęsieniu ziemi we wspomnianej wsi było 15 lejów krasowych i co najmniej drugie 15 w pobliżu.

 


Naukowcy stworzyli jeszcze dwa zarodki niemal wymarłego nosorożca białego północnego

Międzynarodowy zespół naukowców stworzył jeszcze dwa zarodki północnego nosorożca białego. Zwierzęta te są na skraju całkowitego wyginięcia. W ten sposób całkowita liczba żywych embrionów wzrosła do pięciu. 

Pandemia koronawirusa miała ogromny wpływ na pracę naukowców. 

„Rok 2020 był naprawdę trudnym rokiem dla nas wszystkich, ale poddanie się nie jest naturą żadnego prawdziwego naukowca” - powiedział Reuterowi lider zespołu Thomas Hildebrandt z Instytutu Zoologii i Dzikiej Przyrody im. Leibniza z siedzibą w Berlinie. „W ostatnie Święta przybyły nam dwa embriony. I bardzo nas to cieszy” 

Obecnie zarodki są umieszczone w ciekłym azocie w laboratorium we Włoszech i czekają na implantację u matek zastępczych. Pierwsze dwa zarodki powstały we wrześniu ubiegłego roku i kolejny zarodek wyprodukowany w styczniu również oczekują na wszczepienie u matek zastępczych. Naukowcy mają nadzieję, że w ciągu najbliższych dwóch dekad uda im się zwiększyć populację tych zwierząt. Jednocześnie naukowcy spodziewają się, że pierwsze młode północne nosorożce białe będą mogły się urodzić za trzy lata.

 

Ostatnie dwa północne nosorożce białe na Ziemi, samice Najin i Fatu, znajdują się teraz w rezerwacie przyrody Ol Pageta w Kenii. To od nich w 2019 roku pobrano dziesięć jaj, z których naukowcy tworzą zarodki, korzystając z materiału genetycznego uzyskanego w 2014 roku od ostatniego samca tego gatunku nosorożca. Z wielu powodów zdrowotnych Najin i Fatu nie mogą rodzić potomstwa, co zrobi samica nosorożca białego południowego również znajdująca się w rezerwacie przyrody Ol Pageta.

 

Współczesna nauka uważa, że ​​północny nosorożec biały jest szczególnym podgatunkiem nosorożców. W latach 60-tych ubiegłego wieku ich inwentarz żywy w tradycyjnym środowisku - górnego Nilu, osiągnął 20 tysięcy. Zwierzęta te zamieszkiwały tereny współczesnego Sudanu Południowego, Ugandy, Republiki Środkowoafrykańskiej i DR Konga. Jednak na początku tego tysiąclecia zwierzęta zostały niemal całkowicie wytępione, a w 2008 roku kłusownicy zabili ostatniego północnego białego nosorożca, który żył na wolności.

 


Naukowcy po raz pierwszy oszacowali masę ciemnej materii we Wszechświecie

Po wielu latach badań wciąż nie wiemy, czym jest ciemna materia, ale przynajmniej jesteśmy blisko określenia jej masy. Naukowcy po raz pierwszy zdołali określić dolną i górną granicę masy ciemnej materii. Okazuje się, że wbrew niektórym teoriom nie może być ultralekka, ani superciężka – chyba, że na ciemną materię oddziałuje nieznana nam siła.

 

Najnowszego osiągnięcia dokonał zespół badawczy z Uniwersytetu Sussex, który przyjął założenie, że jedyną siłą działającą na ciemną materię jest grawitacja. W ten sposób obliczono, że masa tej tajemniczej cząstki powinna wynosić od 10-3 eV do 107 eV (elektronowoltów). Warto dodać, że jest to znacznie węższy zakres niż 10-24 eV do 1019 eV, który postulowano dotychczas.

 

Zdaniem naukowców, jeśli w przyszłości okaże się, że masa ciemnej materii wykracza poza obliczony zakres to udowodni to obecność dodatkowej siły, która wraz z grawitacją działa na ciemną materię.

Naukowcy z zaskoczeniem przyjęli fakt, że dotychczas żaden zespół nie pomyślał o tym, aby obliczyć zakres masy ciemnej materii, wykorzystując dostępną wiedzę na temat grawitacji kwantowej.

 

Najnowsze osiągnięcie pomoże w dalszych badaniach nad ciemną na dwa sposoby – pozwolą skoncentrować się na obszarze poszukiwań ciemnej materii i pomogą w ujawnieniu, czy we Wszechświecie istnieje tajemnicza nieznana nam dodatkowa siła.

 


Naukowcy zaproponowali istnienie czarnych dziur wielkości galaktyk

Najnowsze badania sugerują istnienie niespotykanych dotąd gigantycznych czarnych dziur, które w żaden sposób nie mogą równać się z supermasywnymi czarnymi dziurami. Naukowcy nadali nawet nazwę nowym obiektom – zdumiewająco duże czarne dziury.

 

Powszechnie uważa się, że supermasywne czarne dziury powstają w galaktyce macierzystej i rosną do swoich olbrzymich rozmiarów podczas pochłaniania gwiazd i gazu z otoczenia lub w trakcie łączenia się z innymi czarnymi dziurami. Naukowcy przyjęli górną granicę masy supermasywnej czarnej dziury, która wynosi 10 miliardów mas Słońca.

 

Przykładem supermasywnej czarnej dziury jest obiekt o nazwie Sagittarius A*. Znajduje się on w centrum Drogi Mlecznej i posiada masę około 4 milionów mas Słońca. Innym przykładem jest obiekt M87*, którego masa wynosi 6,5 miliarda mas Słońca. Jednak w centrum galaktyki o nazwie Holmberg 15A odkryto czarną dziurę, której masa przekracza górną granicę 10 miliardów mas Słońca.

Droga Mleczna - źródło: NASA

Dlatego zespół naukowców, którym przewodził profesor emeritus Bernard Carr z Queen Mary University of London zaproponował istnienie „zdumiewająco dużych czarnych dziur” (stupendously large black hole – SLAB). Próbowano ustalić, w jaki sposób te monstrualne czarne dziury mogą się tworzyć i jakie mogłyby być potencjalne ograniczenia co do ich wielkości.

 

Naukowcy właściwie nie wiedzą, w jaki sposób powstają i rosną czarne dziury. Jedna z możliwości zakłada, że czarne dziury powstają w swojej galaktyce macierzystej, a następnie rosną, pożerając ogromne ilości gwiazd, gazu i pyłu oraz łącząc się z innymi czarnymi dziurami. Zgodnie z tym modelem, czarne dziury typu SLAB mogą mieć górną granicę około 50 miliardów mas Słońca.

 

Jednak dotychczas odkrywano już supermasywne czarne dziury we wczesnym Wszechświecie o masach zbyt dużych, aby mogły urosnąć w wyniku tego stosunkowo powolnego procesu od czasu Wielkiego Wybuchu. Dlatego przyjęto inną teorię, która głosi, że różna gęstość wczesnego Wszechświata mogła wytworzyć „kieszenie” na tyle gęste, że zapadały się w czarne dziury. Nie podlegałyby one ograniczeniom wielkości czarnych dziur zapadających się gwiazd i mogłyby być bardzo małe lub ogromne.

W przypadku bardzo małych czarnych dziur, jeśli istniały, prawdopodobnie wyparowałyby z powodu promieniowania Hawkinga, jednak znacznie większe obiekty mogłyby przetrwać. Przyjmując model pierwotnej czarnej dziury, naukowcy ustalili, że zdumiewająco duże czarne dziury mogą mieć masę od 100 miliardów do 1 tryliona mas Słońca.

 

Oczywiście nie ma żadnych dowodów na istnienie tak masywnych czarnych dziur, a artykuł naukowców ma jedynie rozważyć wpływ takich obiektów na przestrzeń wokół nich. Zdumiewająco duże czarne dziury, gdyby zostały odkryte, mogłyby pomóc wyjaśnić problem ciemnej materii.

 


Chiny zagroziły Tajwanowi wojną

Władze Tajwanu – nieuznawanego na świecie wyspiarskiego państwa, chcą nie tylko uzyskać pełną niezależność, ale też zawiązać bliskie relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Chiny od bardzo dawna przygotowują się na taki scenariusz i ogłosiły właśnie, że „niepodległość oznacza wojnę”.

 

Pekin uznaje Tajwan jako swoje własne terytorium, które zbuntowało się i tymczasowo oddzieliło się od reszty państwa. Potwierdzają to ostatnie działania militarne wokół wyspy, a także wypowiedź rzecznika Ministerstwa Obrony Chin. Wu Qian ogłosił, że Tajwan pozostaje nieodłączną częścią Chin, a działania wojskowe prowadzone w Cieśninie Tajwańskiej mają między innymi chronić suwerenność i bezpieczeństwo narodowe.

„Ostrzegamy niepodległościowe elementy Tajwanu: ci, którzy bawią się ogniem, spalą się, a niepodległość Tajwanu oznacza wojnę” - powiedział Wu Qian, rzecznik Ministerstwa Obrony Chin.

Władze Tajwanu dążą do formalnego uzyskania niepodległości i zabiegają o wsparcie Stanów Zjednoczonych. Wyspa naraża się w ten sposób Chinom, które w ostatnich miesiącach przeprowadzały liczne ćwiczenia wojskowe w okolicy, a w zeszłym tygodniu, chińskie myśliwce i bombowce naruszyły tajwańską strefę identyfikacji obrony powietrznej.

Władze Chin uznają, że ruchy proniepodległościowe na Tajwanie stanowią obcą ingerencję w sprawy Chin. Co więcej, wielokrotnie ostrzegały przed interwencją zbrojną na wyspę. Jakby tego było mało, Tajwan posiada własne siły zbrojne i zakupuje broń od Stanów Zjednoczonych.

 

Chiny prawdopodobnie po raz pierwszy zagroziły wojną, wskazując przy tym na Tajwan. Wygląda na to, że sytuacja w tej części świata raczej nie zostanie złagodzona, a może nawet zaognić się. Nowe władze Stanów Zjednoczonych zapowiedziały już, że nie odwrócą się od Tajwanu i w tej kwestii będą kontynuować politykę Donalda Trumpa.

 


Naukowcy odkryli, że rośliny kwitnące pojawiły się w okresie przedkredowym

Naukowcy z Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Chin i Szwecji dowiedzieli się, kiedy pojawiły się pierwsze rośliny kwitnące, rozwiązując w ten sposób słynną „zagadkę Darwina”.

 

Praca została opublikowana w czasopiśmie Nature Ecology & Evolution. Rośliny kwitnące (okrytozalążkowe) to dziś najliczniejsza i najbardziej zróżnicowana grupa roślin we współczesnych ekosystemach świata. Znacznie przewyższają liczbę paproci i nagonasiennych, a także obejmują prawie wszystkie rośliny uprawne, które wspierają ludzką egzystencję.

 

Jak wiemy, pochodzenie roślin kwiatowych zdziwiło Karola Darwina, ponieważ pojawiają się one raczej nagle w zapisie kopalnym. Stało się to w okresie kredowym. Co więcej, jak wskazują dane genomu, rośliny te powstały znacznie wcześniej. Zespół naukowców z Uniwersytetu we Fryburgu (Szwajcaria), Uniwersytetu w Gothenburgu (Szwecja), Chińskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu w Bristolu (Wielka Brytania) postanowił ustalić przyczyny tej sprzeczności.

W tym celu opracowali metodę, która pozwala na oszacowanie wieku rodzin roślin okrytozalążkowych na podstawie danych kopalnych i różnorodności ich żyjących krewnych. Ponadto autorzy zastosowali złożone modelowanie, w tym dużą bazę danych znalezisk skamieniałości. Zapisy obejmowały ponad 15 000 roślin, w tym palmy, orchidee, słoneczniki i groch.

 

Wyniki pokazały, że kilka rodzin roślin kwitnących pojawiło się już w okresie jurajskim. Ale w kredzie mogły stać się najliczniejszą grupą. Naukowcy zasugerowali, że powstając w okresie jurajskim lub nawet wcześniej, okrytozalążkowe przez około 100 milionów lat kuliły się w cieniu paproci, które dominowały w starożytnych ekosystemach.

 

Podobnie jak ssaki, które powstały w czasach dinozaurów, zanim stały się dominującą grupą na planecie, przez długi czas dosłownie żyły w „cieniu” tych gigantów. Pomimo ich odkrycia autorzy nie twierdzą, że na pewno tak się stało i przyznają, że nie są pewni, czy debata na temat pochodzenia roślin kwitnących ustanie. Podkreślają też, że potrzeba więcej badań na ten temat.

 

 


Odkryto najmniejszego gada na Ziemi z zaskakująco dużymi genitaliami

Niemieccy herpetolodzy wraz ze swoimi kolegami z Madagaskaru odkryli na Madagaskarze nowy gatunek malutkich kameleonów z rodzaju Brookesia. Nazywano go Brookesia nana. Jest to najmniejszy znany kameleon i prawdopodobnie najmniejszy gad na świecie

Długość ciała dorosłego samca wynosi zaledwie 13,5 milimetra od czubka pyska do kloaki. Niestety górskie lasy zamieszkałe przez B. nana szybko zanikają pod naporem rolnictwa i towarzyszącego mu wylesiania, więc przyszłość miniaturowego gada jest wysoce niepewna. Wyniki badań zostały opublikowane w artykule w czasopiśmie Scientific Reports.

 

Madagaskar jest domem dla szerokiej gamy kameleonów. Niektóre z nich w procesie ewolucji stały się gigantami o długości ciała dochodzącej do siedemdziesięciu centymetrów. Inne, na przykład przedstawiciele endemicznego rodzaju Brookesia, wręcz przeciwnie, znacznie się zmniejszyli, zapomnieli, jak zmienić kolor i osiedlili się na dnie lasu. Rozmiar niektórych z nich jest tak skromny, że jaszczurki te należą do najmniejszych gadów na świecie, obok gekonów z rodzaju Sphaerodactylus.

Do tej pory herpetolodzy opisali około trzydziestu gatunków z rodzaju Brookesia. Jednak rzeczywista różnorodność tych maleństw jest najprawdopodobniej znacznie większa, ponieważ jego przedstawiciele nie są tak łatwi do znalezienia. Są nie tylko bardzo mali i tajemniczy, ale często mają również małe zasięgi w trudno dostępnych obszarach lasu. Nic dziwnego, że eksperci regularnie donoszą o odkryciach nowych gatunków takich kameleonów.

 

Długość ciała samicy B. nana od czubka pyska do tylnego końca kloaki wynosi zaledwie 19,2 milimetra (całkowita długość ciała wynosi 28,9 milimetra). Samiec jest jeszcze mniejszy: od czubka pyska do kloaki ma tylko 13,5 milimetra (od czubka nosa do czubka ogona - 21,6 milimetra). Dla porównania u spokrewnionego gatunku B. micra, który do tej pory uważany był za najmniejszego kameleona, minimalna długość ciała dorosłego samca od czubka pyska do kloaki wynosi 15,3 milimetra (długość ciała wraz z ogonem wynosi 22,2 milimetra). Zdaniem autorów B. nana to najmniejszy kameleon i najmniejszy gad na świecie, a samiec tego gatunku jest najmniejszym samcem spośród wszystkich owodniowców (grupa obejmująca gady, ptaki i ssaki).

 

Co ciekawe, maleńki samiec B. nana okazał się właścicielem stosunkowo dużych narządów kopulacyjnych (sparowanych hemipenisów). W stanie całkowicie odwróconym długość każdego z nich wynosi 2,5 milimetra. Inne, najmniejsze gatunki rodzaju Brookesia wykazują podobną cechę. Autorzy sugerują, że chodzi o odwrotny dymorfizm płciowy, ponieważ samice tych kameleonów są znacznie większe niż samce, te ostatnie musiały nabyć duże genitalia, aby zapłodnić swoich partnerów.

 

Podobno miniaturowa brukesia B. nana żyje wyłącznie w lasach pasma górskiego Surat, gdzie znaleziono oba znane nauce okazy. W siedlisku nowego gatunku niedawno utworzono rezerwat przyrody, ale na Madagaskarze obszary chronione rzadko zapewniają im rzeczywistą ochronę. Biorąc to wszystko pod uwagę, odkrywcy proponują od razu nadanie B. nana statusu gatunku na skraju całkowitego wyginięcia.

 

 

 


Inwazyjna roślina została oskarżona o „kradzież” wody Etiopczyków

Rozprzestrzenianie się w całej Etiopii amerykańskich krzewów z gatunku Prosopis juliflora grozi niedoborem świeżej wody zarówno dla ludzi, ich zwierząt domowych i upraw, jak i dla dzikich zwierząt i roślin. 

 

W wyniku globalizacji jednym z głównych problemów środowiskowych stały się tzw. Gatunki inwazyjne - rośliny, zwierzęta i inne organizmy, które w wyniku działalności człowieka rozprzestrzeniają się w nietypowych dla siebie ekosystemach.

 

Ekolog Urs Schaffner z Międzynarodowego Centrum Rolnictwa i Nauk Biologicznych, wraz z kolegami znaleźli kolejny przykład negatywnego wpływu gatunku inwazyjnego. W trakcie swoich badań badali skutki rozprzestrzeniania się amerykańskiego wiecznie zielonego krzewu Prosopis juliflora w Etiopii. Pochodząca z Meksyku i południowych Stanów Zjednoczonych roślina została wprowadzona do Etiopii i południowej Afryki około czterdzieści lat temu, aby ozdobić ulice i poprawić jakość gleby. Jednak stało się poważnym zagrożeniem dla lokalnej flory i fauny. Etiopscy pasterze zaczęli nawet nazywać tę roślinę „diabelskim drzewem”.

 

Faktem jest, że z powodu braku naturalnych wrogów krzew zaczął rosnąć bardzo szybko. W rezultacie w regionach gdzie występował, zaczął stopniowo zastępowaćwszystkie inne rośliny. W rezultacie gleba zaczyna się degradować, a domowe i dzikie zwierzęta roślinożerne zostały pozbawione pożywienia. Liście i pędy Prosopis juliflora zawierają neurotoksyny, więc nikt ich nie zjada.

 

Ponadto dzięki tej roślinie w Etiopii nasiliła się epidemia malarii. Faktem jest, że podczas suszy wszystkie lokalne rośliny - źródło cukrów dla nosicieli malarii, komarów - zrzucają liście. A Prosopis juliflora ich nie wyrzuca, więc nadal dostarcza komarom pożywienie. 

 

Ekolodzy interesują się też tym, jak ta cecha rośliny wpływa na dostępność wody w regionie. Odkryto, że każdy krzew Prosopis juliflora zużywa do 36 litrów wody dziennie, w zależności od średnicy pnia i warunków panujących w okolicy. W czasie suszy, kiedy wszystkie rodzime rośliny zrzucają liście, potrzebują jeszcze więcej wody. Wydaje się, że wodę tę czerpią z bardzo długich korzeni, które mogą wnikać w glebę na głębokość 50 metrów.

 

Z obliczeń naukowców wynika, że ​​łącznie amerykańskie krzewy zużywają ponad 3 mln m3 wody rocznie! Ma to niezwykle negatywny wpływ zarówno na przyrodę, jak i na gospodarkę Etiopii. Ta woda zdaniem ekologów wystarczyłaby na utrzymanie plantacji bawełny lub trzciny cukrowej o powierzchni 460 tys. ha. Sprzedaż plonów z tych plantacji przyniosłaby około 330-450 milionów dolarów.

 

Sugeruje to, że walka z rozprzestrzenianiem się Prosopis juliflora jest ważna nie tylko z punktu widzenia ochrony ekosystemów i zdrowia Etiopczyków, ale także jest korzystna ekonomicznie dla władz i mieszkańców kraju. Tego rodzaju względy skłoniły już władze Republiki Południowej Afryki, gdzie ten krzew również się rozprzestrzenia, do podjęcia walki z tym inwazyjnym gatunkiem i zaangażowania w to całej populacji. 

 


W Indonezji na jeden z domów spadł meteoryt

W Indonezji doszło do niezwykłego zjawiska kosmicznego. Na jeden z domów spadł fragment meteorytu. Przebił dach i wpadł do budynku.

 

Meteoryt zniszczył dach domu. Spadł z nieba na wioskę w środkowym Lampung w Indonezji. Do zdarzenia doszło 28 stycznia 2021 roku o godzinie 22:00 czasu lokalnego. Według naocznych świadków upadkowi meteorytu towarzyszył głośny huk, podobny do wybuchu bomby.

Po kilku minutach poszukiwań źródła eksplozji mieszkańcy wioski znaleźli ciepłą skałę w małym kraterze w wiosce Astomulio w regionie Punggur.  Inni mieszkańcy, kilka kilometrów od miejsca katastrofy, donieśli, że widzieli jasną kulę ognia spadającą z nieba.

 


W ziemski Księżyc uderzył deszcz meteorów

Obserwatorium Astronomiczne w Szardży (ZEA) zaobserwowało ślady po deszczu meteorów, jaki uderzył w nasz Księżyc. Porównując uzyskiwane w ostatnim czasie obrazy powierzchni Srebrnego Globu, przeanalizowano czas uderzeń i ustalono względne pozycje impaktów. 

Na podstawie analiz ustalono, że wystąpiła seria uderzeń meteorytów, które spadły na Księżyc 18 stycznia 2021 roku. W wyniku tych uderzeń na powierzchni naszego naturalnego satelity powstały nowe kratery o średnicy od 5 do 10 metrów.

 

Specjaliści z Sharjah Academy of Astronomy, Space Sciences and Technology (SAASST), twierdzą, że zespół naukowców pracuje obecnie nad „głębszą analizą” tych księżycowych zderzeń, aby określić źródło i masę głównego obiektu.

 

Stwierdzono, że to, co odróżnia tę serię uderzeń od wszystkich poprzednich to to, że nastąpiły one w krótkim czasie - zaledwie w ciągu jednej minuty - a eksplozje były jaśniejsze niż zwykle. Zjawiska zostały zaobserwowane za pomocą teleskopu obserwacyjnego SLIO.

 


Naukowiec proponuje, aby ludzkość skupiła się na kolonizacji pasa planetoid

Wizje skolonizowania najbliższych Ziemi obiektów skalistych stały się tak popularne, że planowane są już pierwsze załogowe misje kosmiczne. Największą popularnością cieszą się Księżyc i Mars, choć sporo mówi się również o kolonizacji bardzo nieprzyjaznej planety Wenus. Jednak zdaniem jednego naukowca, osiedlanie się na dowolnej planecie innej niż Ziemia może przysporzyć więcej problemów niż jest to tego warte.

 

Pekka Janhunen, astrofizyk z Fińskiego Instytutu Meteorologicznego w Helsinkach uważa, że najlepszym rozwiązaniem byłaby kolonizacja pasa asteroid, a konkretniej – orbity planety karłowatej Ceres. Jego propozycja zakłada budowę megasatelity, który składałby się z tysięcy cylindrycznych statków kosmicznych, połączonych ze sobą wewnątrz ramy w kształcie dysku. Kolonia miałaby stale okrążać Ceres – największy obiekt w pasie planetoid między Marsem a Jowiszem.

 

Janhunen obliczył, że każde cylindryczne siedlisko mogłoby pomieścić ponad 50 tysięcy ludzi. Kolonia mogłaby również wspierać sztuczną atmosferę i generować grawitację podobną do ziemskiej dzięki sile odśrodkowej.

Ceres - źródło: NASA

Naukowiec wybrał Ceres, ponieważ planeta karłowata jest bogata w azot, który miałby kluczowe znaczenie dla rozwoju sztucznej atmosfery w kolonii, a zamiast budować siedliska na powierzchni Ceres, której promień jest 13-krotnie mniejszy od Ziemi, lepiej zagospodarować orbitę. Surowce mogłyby być przenoszone z powierzchni planety karłowatej do kolonii z pomocą wind kosmicznych.

 

Pekka Janhunen wskazuje również, że średnia odległość od Ziemi do Ceres jest porównywalna do Marsa. Co więcej, niska grawitacja na Czerwonej Planecie może na dłuższą metę bardzo negatywnie wpłynąć na zdrowie kolonizatorów. Tymczasem na Ceres, sztuczna grawitacja skutecznie rozwiązałaby ten problem.

 

Pomysł fińskiego astrofizyka posiada istotne zalety – kolonię na orbicie Ceres można powiększać praktycznie w nieskończoność poprzez dodawanie nowych cylindrycznych siedlisk do istniejących. Natomiast prawidłowe umieszczenie dwóch szklanych luster pozwoliłby odbijać wystarczającą ilość naturalnego światła słonecznego do każdego siedliska i możliwa byłaby uprawa żywności. Jednak pewne kwestie pozostały niewyjaśnione. Budowa takiej struktury byłaby bardzo czasochłonna i kosztowna. Nie wiadomo również, skąd osadnicy mieliby pobierać tlen – sprowadzanie go z Ziemi byłoby nieopłacalne. Natomiast wydobywanie surowców na Ceres wymagałoby zastosowania autonomicznych robotów górniczych przystosowanych do warunków kosmicznych, czyli technologii, która wciąż nie jest dostępna.

 


Dlaczego satelity Starlink stały się niewidoczne dla ludzkiego oka?

W ciągu ostatnich dwóch lat prywatna firma aeronautyczna SpaceX wysłała w kosmos już ponad 950 satelitów Starlink. Ale w przyszłości zamierza wysłać 12 tysięcy obiektów na orbitę okołoziemską i ma na to już nawet pozwolenie Federalnej Komisji Łączności (FCC). Firma zalewa kosmos satelitami w dobrych celach, ponieważ chce zapewnić Internet nawet w najbardziej odległych miejscach na naszej planecie. Jest to jednak problem dla naziemnej astronomii - liczne satelity moga zakłócać obserwacje nieba. Znaleziono jednak ciekawe rozwiązanie.

W 2020 roku Internet satelitarny Starlink zaczął działać w trybie testowym, a pierwsi użytkownicy już udostępnili swoje recenzje. Jednak astronomowie nie są zadowoleni z wystrzelonych satelitów, ponieważ odbijają światło słoneczne i uniemożliwiają im badanie odległych obiektów kosmicznych. A jeśli przybędzie jeszcze więcej satelitów, naukowcy mogą przegapić zbliżanie się niebezpiecznej asteroidy, co może się skończyć nawet ogólnoświatową katastrofą. 

 

Ale ostatnio satelity Starlink zaczęły odbijać mniej światła i stały się prawie niewidoczne gołym okiem. Co takiego się stało? SpaceX od dawna jest świadomy narzekań astronomów na swoje satelity. Aby zredukować odbicia od satelitów, wczesnym latem 2020 roku na orbitę Ziemi wystrzelono nowe modele wyposażone w osłony ochronne. 

Nowy typ satelitów nazwano VisorSat, a ich piękno polega na tym, że nie pozwalają na silne odbijanie padających na nie promieni słonecznych. Początkowo pomysł firmy wydawał się wątpliwy, ale ostatecznie okazał się skuteczny. Współczynnik odbicia satelitów nazywany jest albedo, a ostatnio naukowcy odkryli, że po zainstalowaniu osłon ochronnych wartość ta znacznie się zmniejszyła.

 

 


Diety niskotłuszczowe i wysokotłuszczowe okazały się równie korzystne

W eksperymencie porównano wpływ dwóch diet, tj. niskotłuszczowej diety roślinnej i niskowęglowodanowej diety opartej na mięsie, na spożycie kalorii, poziom hormonów, masę ciała i kluczowe wskaźniki zdrowotne. W ciągu czterech tygodni dwudziestu zdrowych mężczyzn i kobiet najpierw stosowało pierwszą dietę, a dwa tygodnie później przeszło na drugą.

 

 

Eksperyment wykazał zalety obu diet, ale efekt był zupełnie inny. Okazało się również, że przejadanie się i przybieranie na wadze zależy nie tylko od ilości spożytego tłuszczu i węglowodanów.

 

Niskotłuszczowa dieta roślinna zawierała około 10% tłuszczu i 75% węglowodanów. Z kolei dieta niskowęglowodanowa składała się z 10% węglowodanów i 75% tłuszczu. W obu przypadkach spożycie białka wynosiło około 14 - 15%, ale poziom kalorii w diecie niskowęglowodanowej zawierał dwa razy więcej kalorii na gram pożywienia.

 

Na przykład obiad roślinny może zawierać pieczone ziemniaki, ciecierzycę, brokuły i pomarańcze. Obiad o niskiej zawartości węglowodanów obejmował pieczeń wołową z ryżem i kalafiorem. Obie diety były minimalnie przetworzone i zawierały równe ilości warzyw nieskrobiowych.

 

Obserwacje wykazały, że osoby na diecie niskotłuszczowej spożywały około 550 - 700 kalorii mniej. Jednak pomimo tak dużej różnicy w poziomie kalorii, w obu przypadkach uczestnicy nie zauważyli różnic w głodzie, sytości i zadowoleniu z jedzenia.

 

Ta dieta była bogata w węglowodany o wysokim indeksie glikemicznym. Prowadziło to z jednej strony do wahań poziomu glukozy i insuliny we krwi, z drugiej do wyraźniejszej utraty wagi. To ostatnie odkrycie przeczy konwencjonalnej opinii, że dieta wysokowęglowodanowa prowadzi do przejadania się.

 

Jak zauważają autorzy badania, dieta niskowęglowodanowa nie doprowadziła do przyrostu masy ciała pomimo dużej zawartości tłuszczu. W ich opinii oznacza to, że czynniki prowadzące do przejadania się i tycia są dużo bardziej złożone niż tylko uzależnienie od ilości spożywanych w diecie węglowodanów i tłuszczów. Na przykład, wcześniejsze badanie wykazało, że żywność UHT jest bardziej podatna do przejadania się i przybierania na wadze niż żywność minimalnie przetworzona, która jest zbilansowana pod względem węglowodanów i tłuszczów.

 

„Widzimy zalety obu diet, ale nie wiemy jeszcze, czy efekt utrzymuje się w dłuższej perspektywie” - podsumowali autorzy. Podkreślają również, że wyniki badań nie sugerują żadnych zaleceń dotyczących jakiejkolwiek diety odchudzającej.

 


Iwermektyna może stać się kolejnym potencjalnym lekiem na koronawirusa

Jak donosi telewizja Sky News, australijski lek Iwermektyna, który jest stosowany na całym świecie w leczeniu chorób pasożytniczych, wykazuje świetne wyniki w zabijaniu koronawirusa w badaniach z udziałem pacjentów. Czy stoimy właśnie przed odkryciem kolejnego potencjalnego leku na chorobę COVID-19?

 

Iwermektyna jest znanym od dawna lekiem przeciwpasożytniczym, znajdującym się na liście kluczowych preparatów Światowej Organizacji Zdrowia. W toku badań, ustalono, iż jest on inhibitorem wirusa SARS-CoV-2. Zdaniem naukowców, nie tylko wyhamowuje on rozmnażanie się wirusa ale i zmniejsza ilość wirusowego RNA o 5000 razy, w ciągu zaledwie 48 godzin. Informacje na temat tego związku i jego oddziaływania na postep choroby COVID-19, pojawiły się jeszcze w połowie ubiegłego roku. Wiadomo już, że lek osiągnął niemal 100% skuteczność w badaniach klinicznych i jest szeroko dostępny w większości państw świata.

 

Jest to już kolejny potencjalny lek na koronawirusa, którego skuteczność została udowodniona w ciągu ostatnich miesięcy. Pod tym względem, w Polsce głośno robi się o amantadynie. Jest to lek zakazany przez polskie Ministerstwo Zdrowia kierowane przez Adama Niedzielskiego. Jest tak mimo badań uczonych z Cambridge, które dowodzą, że promujący taką terapię dr. Bodnar, przedstawia dowiedzione naukowo fakty. Być może wkrótce, zaślepieni nowo nabytą władzą rządzący, spostrzegą że leczenie chorób, wbrew znanemu przysłowiu jest równie ważne dla zdrowia i życia Polaków co ich zapobieganie.

 


20 tysięcy funtów kary dla organizatorów wielkiej bitwy na śnieżki w Leeds

Dwóch młodych Brytyjczyków w wieku 20 i 23 lat, zostało ukaranych grzywną w wysokości 10 000 funtów za zorganizowanie ogromnej bitwy na śnieżki w Leeds. Tłumy ludzi, przybyły do ​​Woodhouse Moor w Hyde Parku w Leeds 14 stycznia. Materiał filmowy ze spotkania udostępniono w mediach społecznościowych.

Zgodnie z oświadczeniem policji, jeden z organizatorów był wcześniej ukarany grzywną za złamanie przepisów covidowych w listopadzie ubiegłego roku. Organizacja wydarzenia odbyła się częściowo w mediach społecznościowych. Udział w wydarzeniu brali studenci z różnych uczelni, a także osoby niebędące studentami. Celem przyświecającym organizatorom było rozładowanie stresu szerzącego się obecnie wśród studentów.

Lokalne władze, nie miały jednak litości. Poinformowano, że mimo iż sprawa dotyczyła młodych ludzi, to ich działania zachęciły setki osób do przebywania blisko siebie, stwarzając znaczne i całkowicie niepotrzebne ryzyko zwiększenia rozprzestrzeniania się od wirusa:

„Było to rażące naruszenie przepisów, które mają pomóc ludziom zachować bezpieczeństwo w krytycznym dla nas wszystkich czasach. [...] Wydarzenie przyciągnęło zrozumiałą uwagę mediów i powszechne potępienie wszystkich, którzy wzięli w nim udział w nieodpowiedzialny sposób."